Zakończył się „weekend smoleński”, który po skomasowanej
piątkowej porcji piątej rocznicy, rozciągnął się jeszcze na kolejne dwa dni.
Używając żargonu piłkarsko – dziennikarskiego: niespodzianek nie było.
Prawicowa hołota zebrała się tam, gdzie regularnie
organizowane są zjazdy tych od haseł „tu jest Polska” i używających pojęcia
zamach w co trzecim słowie. Hołocie przewodził Jarosław, który znowu wykazał
się niezrozumieniem tematu i zamiast pojechać do Krakowa na grób brata,
postanowił zorganizować rozrywkę kilkuset zwolennikom torii ucisku i
putinowskiego systemu nad Wisłą.
Przed pięcioma laty Jarosław zmuszony był podjąć się startu
w wyborach prezydenckich, bo jego początkowo wybrany kandydat z przyczyn
oczywistych zrobić tego nie mógł. Rozpoczęła się kampania obłudy, gdzie prezes
próbował wmówić ludziom, że teraz już będzie grzeczny. Wybory przegrał, potem
wyrzucił tych co podpowiadali mu unikanie tematu katastrofy (czyt. zamachu) dla
jego dobra. Następne w kolejności były wybory samorządowe, w których PiS
zmajstrował spot o Lechu Kaczyńskim, który do tematyki samorządów pasował jak
wół do karety. Jarosław zdecydował jednak, że jedziemy z tą linią kampanii… i
znowu przegrał.
Po całej serii późniejszych porażek, Jarosław postanowił dać
se spokój, dlatego w tym roku w wyborach z ramienia PiS kandyduje Andrzej. Jego
przewaga nad prezesem i kilkoma innymi ludźmi z jego otoczenia jest w tej
kampanii taka, że był ministrem prezydenta Kaczyńskiego, więc zapewne zna już
układ pomieszczeń i korytarzy w Pałacu Prezydenckim. Nie znajduje bowiem więcej
argumentów za tą kandydaturą na to stanowisko.
Andrzej jest drugim po Piotrze ‘nawijam z tabletu’ Glińskim,
który przyjął propozycję wzięcia na siebie obowiązku kompromitowania się w imię
pisiorskiego bełkotu, w zamian za szansę zaistnienia w polityce. Ale to już
sprawa samego Andrew. Inna rzecz, że Jarosław wykrzesał z siebie resztki
rozsądku i zrozumiał, że po wybrykach z ostatnich lat jest zbyt kontrowersyjny
by walczyć z lubianym Komorowskim.
Andrzej to dobry kandydat, z punktu widzenia interesu PiS. Mimo
że w krótkim okresie po smoleńskiej katastrofie udzielił kilku wywiadów
telewizyjnych na jej temat, to generalnie rzecz biorąc w ogólnospołecznej
ocenie nie śmierdzi tak bardzo smoleńskim zamachem jak prezes czy na przykład Macierewicz.
A że obaj wymienionych obrzydzili Polakom temat, to „smoleński kandydat” mógłby
na starcie stać się przegranym ze względu na skojarzenia.
Sam kandydat unika tematu, bo widział jak jego
rozgrzebywanie skończyło się dla rozgrzebujących w latach poprzednich. Powstaje
duopol polityczny w ramach jednej opcji, w którym na jednym końcu kandydat
partii nie chce dotykać tematu, a na drugim naczelny ekspert do spraw zamachów
prezentuje wydanie drugie poprawione swojego raportu, w którym udowadnia, że
przedstawione już dawno doświadczenia z użyciem parówek jednoznacznie wskazują
na zamach.
Sytuacja ta stawia Andrzeja w niekomfortowej sytuacji. Nie
może on liczyć na wsparcie partii, która zaproponowała mu błaznowanie w jej
imieniu, bo przesiąknie zanadto teorią zamachu. I może miałoby to szansę
powodzenia, gdyby nie to, że Andrzej jest jednoznacznie kojarzony jako kandydat
PiS. Na dodatek, można wspomnieć też przypadek Marcinkiewicza, który będąc
premierem nie miał żadnej swobody, bo całą zabawą kierował Jarosław. A kiedy
znudziło mu się podpowiadanie z tylnego fotela zdymisjonował Kazimierza i sam złapał
za stery. Nie ma wątpliwości, kto w przypadku prezydentury Andrzeja miałby
decydujące zdanie na temat podejmowanych decyzji. Kazimierz wyemigrował
ostatecznie do Anglii by tam sobie żyć i pracować. Wczoraj Andrzej był na
wyspach i namawiał mieszkających tam Polaków do głosowania na niego w ramach „podziękowania
tym, przez których musieli wyjechać”. Ciekawe czy kiedy podzieli los
Kazimierza, zadzwoni do Jarosława z podziękowaniami za zniszczenie jego
politycznego bytu.