Szukaj na tym blogu

Powered By Blogger

piątek, 24 czerwca 2016

Rozumiem Brytyjczyków

Zakładamy że nabywamy jakiś towar, kupujemy sobie coś nowego, na przykład telefon. Taki full wypas, może nawet najlepszy na rynku smartfon z gatunku wszystkomających. A potem korzystamy z jego możliwości. Niestety z czasem przestaje być już tak fajnie jak na początku, bateria „trzyma” coraz krócej, system coraz częściej się zawiesza, nowsze aplikacje już nie śmigają bo urządzenie jest na nie za słabe i do tego coraz częściej gubi sieć. Po jakimś czasie z początkowego full wypasu zostają tylko podstawowe funkcjonalności jak dzwonienie i wysyłanie sms. I pomimo tego że podstawowa funkcja telefonu nadal jest przez niego realizowana decydujemy się na zakup kolejnego, bo pozostałe aspekty przestają nas zadowalać.

Unia Europejska powstała jako wspólnota gospodarcza i miała za zadanie ułatwić przepływy towarów ludzi i kapitału między krajami członkowskimi. Dzięki temu powstawał duży obszar gospodarczy o bardzo wysokiej konkurencyjności. Aby to działało należało stworzyć konkretne przepisy prawne obowiązujące na całym obszarze co na państwach członkowskich wymuszało modyfikcje wewnętrznych kodeksów, dopasowując je do zapisów wspólnotowych. W ten sposób powstały otwarte granice, postały fundusze do których każdy miał obowiązek coś wpłacić by potem pieniądze były rozdysponowywane do konkretnych obszarów gospodarki, powstała wspólna waluta która zastąpiła waluty narodowe, powstało wiele innych przywilejów. Państwa członkowskie były gotowe zrezygnować z części swojej niezależności na rzecz wspólnotowych przepisów, ponieważ korzyści z takiego ruchu przewyższały częściowe osłabienie suwerenności.

Ale z czasem zaczęły się pojawiać kłopoty, które powodowały zgrzyty pomiędzy członkami Unii. A im więcej ich było tym trudniej było o kompromis, który uwzględniałby stanowisko wszystkich. Coraz więcej spraw w ostatnich latach pozostawało bez rozwiązania, lub wypracowane rozwiązania były w zasadzie najgorszym możliwym rozwiązaniem, które było wdrażane tylko dlatego że lepszego na tamtą chwilę nie było. Takie sytuacje nadal nakazywały jednak rezygnację z części własnych interesów na rzecz woli wspólnoty. A że często były to mechanizmy niedopracowane, tworzone na szybko, pełne luk to ich wdrożenie odbijało się negatywnie na gospodarkach państw członkowskich, a co za tym idzie na ich obywatelach.

Z punktu widzenia przeciętnego mieszkańca Unii, wygląda to tak, że wspólnota coraz więcej narzuca, coraz więcej wymaga, mechanizmy są słabe, swoboda jest coraz mniejsza itd. W takiej sytuacji musi się rodzić oczywiste pytanie czy warto dalej brać w tym udział. I tak wracamy do przykładu z telefonem – czy warto męczyć się z coraz gorszą sytuacją wewnątrzunijną mimo że podstawowe prawa, jak wolne granice i duża swoboda gospodarcza nadal funkcjonują.

Tak pomyśleli Brytyjczycy. Oni mieli zwyczajnie dość płacenia milionów funtów rocznie, ograniczania ich suwerenności lub narzucania im słabych rozwiązań prawnych, obowiązku udostępniania pakietów socjalnych dla ludzi z zewnątrz, odgórnego nakazu przyjęcia jakiejś tam liczby uchodźców wbrew ich woli, nakazu „zrzutki” na niegospodarną Grecję, nieudolności w rozwiązywaniu unijnych kryzysów, marazmu jaki od kilku lat gnębi całą wspólnotę i jeszcze wielu innych elementów, których korzyści płynące z bycia w UE już nie rekompensowały.

Dlatego też wynik wczorajszego referendum wstrząsa ale nie szokuje. Od momentu kiedy podjęta została decyzja o referendum liczba zwolenników i przeciwników wyjścia GB z Unii była mniej więcej zbliżona i wiadomo było że szala przechyli się na jedną ze stron w stopniu minimalnym, więc oba wyniki są równo prawdopodobne. Ale te antyunijne nastroje były widoczne od dawna i to nie tylko w Wielkiej Brytanii ale w niemal każdym Państwie członkowskim i mówiono o tym od wielu, wielu, wielu miesięcy. To niezadowolenie narastało coraz bardziej, więc tzw. Brexit to nie jakiś niezrozumiały ruch, tylko po prostu kolejny krok po protestach, pokazach niezadowolenia, demonstracyjnego okazywania coraz mniejszej wiary w siłę UE. I choć jest to wydarzenie bez precedensu, bo jak dotąd Unia wyłącznie przyjmowała, to wydaje się być elementem naturalnej kolei rzeczy, w sytuacji jaką obserwujemy od długiego czasu.

Mimo to prominentni działacze unijni są zszokowani. W wypowiedziach dla mediów prezentują swoje niedowierzanie, ktoś tam mówił że nie wierzy w to co się stało, ktoś inny prosił by obudzić go z tego koszmaru bo to nie mogło się stać. Zupełnie tak jakby nie docenili skali niezadowolenia. Każdy z nich otwarcie mówił, że zdaje sobie sprawę że dziś mieszkańcy Unii czują rozczarowanie, ale chyba mało który z nich przypuszczał, że tak fundamentalne Państwo członkowskie jak Wielka Brytania zdecyduje się na taki krok i to w wyniku vox populi.

Chcę w ten sposób powiedzieć że rozumiem Brytyjczyków. Ich zachowanie to nie jest dezercja, to wypowiedzenie umowy w momencie gdy dawne ideały już prawie przestały mieć znaczenie. Dziś każde z państw może powiedzieć, że wchodziło do innej Unii, takiej w której członkostwo było warte wyrzeczeń. Ale nikt nie obiecywał że będzie z nią bez względu na wszystko. Brytyjczycy wylali unijnym dygnitarzom na głowę nie kubeł ale cysternę, nie zimnej a lodowatej wody. Ale Jacek Żakowski słusznie zauważył, że to nie koniec świata, Unii i Wielkiej Brytanii. Ja nawet pójdę o krok dalej i zaryzykuję taką tezę, że jeżeli Unia zrozumie i dobrze odczyta wczorajszy sygnał, a potem dokona działań we właściwym kierunku, to przy trwającym kilka lat procesie opuszczania Unii przez Wielką Brytanię, postrzeganie jej może się tam na tyle zmienić, że cały proces zostanie przerwany i Brexit wcale się nie urzeczywistni. Na chwilę obecną to jedynie wynik referendum

poniedziałek, 1 lutego 2016

Masz prawo, ale z niego nie korzystaj

Dziś premier osobiście przyniosła do sejmu projekt ustawy do kastracji budżetu i szczerząc zęby stwierdzała, że dotrzymała danego słowa. Nie, nie dotrzymała. O ile pamiętam to w kampanii twierdzono, że 500 złotych będzie się należało każdej rodzinie na każde dziecko. Teraz wiadomo już, że nie na każde, tylko ew. na każde drugie i kolejne. Żeby dostać na pierwsze trzeba spełnić kryterium dochodowe wynoszące poniżej 800 PLN na członka rodziny.

A poza tym to hurra, można brać pieniądze z budżetu, pół tysiaka co miesiąc wolne od składek i podatków. Brać, nie umierać, płodzić dzieci i znów brać kolejne i dalej nie umierać! Otóż nie, zamiast brać należy zrobić rachunek sumienia czy jest się godnym takiej zapomogi…

Posłowie PiSu od razu jak tylko zaczęły się prace nad projektem prowadzą kampanie moralizatorską, że jak się dobrze zarabia to można wziąć ale raczej się nie powinno. No bo nie wypada, bo to nie w porządku, bo się „skompromitować” można.

To oczywiście takie gadanie. Prawda jest taka, ze pisiory wiedzą, że na ich projekt nie ma pieniędzy i nie będzie. Ale nie mogą bo przecież jakby spasowali to ponieśliby spektakularną porażkę już chwilę po wyborach. W kampanii nałgali że jest to absolutnie wykonalne, a teraz okazało się, że jednak nie ma na to zwyczajnie pieniędzy. Mając świadomość, że ta ustawa sparaliżuje budżet starają się wywołać strach, że każdy kto weźmie zostanie moralnie rozliczony.

Oczywiście aby zapobiec paraliżowi finansów publicznych trzeba by w ustawie umieścić kryterium dochodowe, ale wówczas kwota na „każde” dziecko, była by jeszcze bardziej na nie każde niż jest już po uwzględnieniu warunków z pierwszego akapitu. Dlatego zamiast tego, pisiory będą zniechęcać ludzi do korzystania z należących się im praw. Oczywiście nikt nie odważy się podać jakiejkolwiek kwoty progowej, chodzi o to by każdy, nawet skrajnie biedny zastanowił się, czy jego dochód mieści się już w granicach moralnego prawa do otrzymania pomocy.

Temu, że PiS wie iż na program nie ma forsy dał niechcący dowód Zbigniew Ziobro. Stwierdził on, że będzie namawiał żonę, aby nie korzystać z tej pomocy i zostawić te pieniądze na jakieś biedniejsze dziecko. A czy to nie jest, a przynajmniej nie miało być tak, że dla tamtego dziecka też w budżecie jest zabezpieczone 500 złotych? Czy „każde” dziecko to nie oznacza, że pieniądze znajdą się zarówno dla tamtego dziecka jak i dla dziecka Ziobry? I czy przypadkiem minister właśnie nie potwierdził w ten sposób, że istnieje prawdopodobieństwo, że jak jedni wezmą zasiłek, to dla innych może nie starczyć?

I pozostaje jeszcze jedna kwestia – na co (mający moralne prawo) rodzice przeznaczą te 500 złotych? Otóż przeznaczą je… na finansowanie tego programu na kolejne miesiące. Dlaczego? Dlatego, że PiS aby zdobyć środki na realizację projektu wprowadził lub zamierza wprowadzić kilka zmian w prawie, między innymi zamierza opodatkować handlowców. Nie wnikając w szczegóły trzech stawek podatkowych i w ogóle całego pomysłu, każdy co najmniej średnio rozgarnięty osobnik (czyli nikt z obecnego rządu), domyśli się, że nałożenie nowych podatków na sklepy detaliczne będzie skutkowało podwyżką cen. Oznacza to, że dostęp do wszystkich dóbr, w tym tych które trzeba zakupić dla dziecka będzie bardziej kosztowny. Dodatkowo, podatkiem mają być też objęte stacje benzynowe, co będzie skutkować m.in. podwyżką cen paliw, co przełoży się na wyższe koszty transportu dóbr, co spowoduje co? No oczywiście następne podwyżki ich cen. Skutek jest taki, że gdy konkretni rodzice dojdą już do wniosku, że moralnie są czyści i zgłoszą się po pieniądze, to ich poprawa sytuacji finansowej zostanie zeżarta przez wyższe ceny towarów. Suma summarum, dzięki temu siła nabywcza ich łącznych dochodów wraz z nowym zasiłkiem pozostanie bez zmian. A wszystko po to, by rząd miał pieniądze aby w kolejnym miesiącu znów wypłacić im pół tysiąca, które praktycznie nic im nie da.

piątek, 29 stycznia 2016

No to zdziwko...

Gdy studiuje się ostatnimi dniami prasę codzienną to można zauważyć, że w największych sekcjach, które z reguły poświęcone są sprawom bieżącym ale również polityce podatkom i gospodarce, zrobiło  się trochę monotonnie. Generalnie całość kręci się wokół durnych ustaw lub projektów ustaw tworzonych albo przez PiS albo przez prezia Dudę, który jest preziem wszystkich Polaków głosujących na PiS.

Tematy generalnie są cztery: 500 zł na dziecko, przewalutowanie kredytów frankowych, podatek od handlu i to co stanie się punktem wyjścia do dalszej części tego wpisu, czyli podatek bankowy. Ustawa ta nakłada na banki podatek wysokości 0,44%, a jest napisana w sposób tak niechlujny, że nie wiadomo nawet co stanowi podstawę opodatkowania, więc  Związek Banków Polskich w imieniu banków wystąpił do MF z żądaniem wyjaśnień. W ogóle widać, że ta ustawa pisana jest na kolanie, a pisiorskie partactwo widać w niej gołym okiem.

Ale studiując te prasowe informacje widać jeszcze jedną, bardzo istotną rzecz. Okazuje się bowiem, że minister finansów – Paweł Patałacha jest wielce zdziwiony, że narzucenie na instytucje bankowe nowej daniny skutkuje podniesieniem cen usług bankowych i obniżeniem oprocentowania depozytów. Przecież minister wyliczył w swojej łysej głowie, że nowy podatek nie będzie wymuszał podwyżek. Minister dowiedział się bowiem, że wbijana przez nauczycieli matmy w podstawówce zasada, że żeby wydać to najpierw trzeba zarobić okazała się prawdą. Kto by pomyślał, że w momencie gdy podmiot utrzymuje przychód na niezmienionym poziomie to w chwili kiedy musi oddać z tego więcej niż poprzednio to finalny zysk jest mniejszy. Więc żeby utrzymać zysk na starym poziomie trzeba w jakiś sposób zwiększyć przychód. I proszę w takim momencie nie mówić, że to przecież oczywiste bo okazuje się, że Patałacha na przykład nie wiedział.

Wiedział jednak ustawodawca, a ponieważ chciał za wszelką cenę takiej sytuacji uniknąć to dodał do ustawy zapis, że banki pod żadnym pozorem nie mogą przenosić kosztów podatku na klientów, a dokładniej nie mogą zmieniać warunków umów zawartych przed wejściem ustawy w życie w związku z pojawieniem się nowej daniny. A gdyby w jakiś sposób któryś bank ominął te przepisy, to miało być dalej el dorado bo przecież w razie podniesienia cen przez banki, ich niezadowoleni klienci mieli „otrzymać zaproszenie” do PKO, w którym około 30% udziałów ma skarb państwa i które, przede wszystkim, miało pod żadnym pozorem nie podnieść cen.

Aktualnie ustawodawca może się czuć nieco nieswojo, bo PKO właśnie zmodyfikował tabelę opłat i prowizji… I fakt, że w jednym miejscu podnieśli w drugim obniżyli, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi tak, że bardziej podnieśli niż obniżyli. A to przecież nie jest pierwszy przypadek, wcześniej podobne korekty w tabeli opłat zostały dokonane przez inne banki, w części z nich takie ruchy były wykonane jeszcze w grudniu ubiegłego roku.

No i w związku z powyższym cholery dostał szef Komisji Finansów Publicznych, niejaki Jaworski i nakazał wezwać szefów wszystkich banków, które miały czelność wcześniej niż on zrozumieć, że pieniądze nie biorą się z powietrza, przed oblicze komisji celem złożenia wyjaśnień. Mają oni uzasadnić skąd te podwyżki i udowodnić, że nie ma to związku z nową ustawą. Przy okazji Jaworski macha paluszkiem i powtarza że „niech się tylko okaże, że ma to związek z wprowadzeniem podatku to będą na banki nałożone milionowe kary”.

Prezesi Związku Banków Polskich tłumaczą, że modyfikacje w opłatach za usługi to standardowa procedura, która miała miejsce od zawsze. Dodatkowo słusznie zaznaczają, że ubiegły rok był dla banków bardzo kosztowny i wymieniają tu podniesienie składki na BGF czy zrzutkę na skoki. Ale jak wiadomo istnieje coś takiego jak prawda czasu i prawda pisu. A Jaworski czy Patałacha są wyznawcami tej drugiej i próba przekonania ich do swoich słusznych racji to jak próba przekonania osła że jest motylem. A minister finansów, od którego oczekuje się nieco podstawowych umiejętności w prostych działaniach matematycznych, musi szybko coś zrobić by przyćmić kompromitację jaką zaliczył, gdy królowa nauk wymierzyła mu potężny cios otrzeźwiający prosto w ten łysy łeb.